Przejdź do sedna sprawy” – oto wezwanie, jakie powtarza mi Fred od około czterdziestu lat, może dlatego, że nigdy nie wiedziałam, czy to sedno było rzeczywiście sednem. Postępowałam zgodnie ze sloganem: „Samo przekazanie czegoś jest tylko połową zabawy”. Właśnie dlatego rzadko posługiwałam się prostymi zdaniami. Miałam skłonności do ukwiecania, dramatyzowania swoich historii. Czułabym się zakłopotana przekazując nagą relację, obnażoną aż do kości. Choć zawsze czułam, że ten dar opowiadania historii był rzeczą cenną, to jednak doprowadzony do skrajności stawał się ciężarem. Nauczyłam się, że nie każdy ma czas lub ochotę wytrzymywać monolog towarzyskiego sangwinika. Choć uważam, że dla zrozumienia komentarza dotyczącego czasów współczesnych ważne jest ogólne tło, odkryłam, że nikt na tym nie ucierpi, jeśli ominie go jakiś szczegół (a nawet kilka).
Pewnego dnia przyszedł mi do głowy prowokacyjny pomysł. Zawarłam ze sobą umowę, że jeśli będę w środku absolutnie czarującej historii i coś ją przerwie, nie podejmę wątku, o ile ktoś mnie o to nie poprosi. Pierwsza próba miała miejsce, gdy wraz z grupą znajomych wybrałam się w podróż na zakupy. Byłam w środku wspaniałej opowieści, gdy – w krytycznym momencie, z bohaterką na krawędzi skały — kierowca poprosił, żeby spojrzeć na- i sprawdzić, czy zmierzamy we właściwym kierunku. Ws ^ łam oddech czekając, że ktoś spyta: „I co się później stało? nikt tego nie uczynił. Siedziałam jak na szpilkach, gotowa w _ czyć z powrotem w akcję, ale nikt nawet nie spojrzał w moją » nę. Czy ich nie obchodziło, co stało się z Harriet? Chciało ntf wstrząsnąć nimi: „Pamiętacie Harriet? Właśnie zawisła nad paścią. Nie chcecie usłyszeć reszty?
